ŚPIEWAĆ DLA PREZYDENTA
Po raz pierwszy poproszono mnie, żebym zaśpiewał dla prezydenta Obamy i jego rodziny podczas koncertu z okazji Świąt Bożego Narodzenia, 23 grudnia 2009 roku. Wykonałem Someday at Christmas Steviego Wondera. To był prawdziwy zaszczyt i jeden z niewielu momentów, kiedy naprawdę zżerała mnie trema. Jeśli obejrzycie nagranie, poznacie to po moich rękach, bo nie miałem pojęcia co znimi zrobić. Byłem jak Will Ferrell w Talladega Nights! Trochę się też martwiłem o swój głos - nadwyrężyłem gardło w czasie trasy i bałem się, że nie będę mógł śpiewać. Dosłownie miałem zakaz mówienia aż do momentu wejścia na scenę.
Wszyscy wiedzą, że jestem osobą mocno wierzącą, więc czułem w sercu, że cokolwiek się wydarzy, Bóg będzie ze mną - i rzeczywiście tak było. Tuż przed tym, jak wkroczyłem na scenę, cała moja trema nagle zniknęła. Wiedziałem, że Bóg wysłuchał moich modlitw i nie opuści mnie w tkakcie występu. Dlatego tamtej nocy czułem się, jakby prezydent nie był jedynym potężnym kolesiem, który mnie wtedy słuchał - czułem się, jakbym spiewał również dla Boga. To się nazywa publiczność! Zero presji!
Mimo to zdarzyło się coś przedziwnego. Kiedy tylko zacząłem śpiewać, usłyszałem, że mój głos brzmi całkiem nieźle. Już wiele razy wykonywałem Someday at Christmas w kościele, więc świetnie znałem tą piosenkę. I chociaż wiedziałem, że lepiej nie nadwyrężać gardła, pod koniec utworu poczułem, że powinienem spróbować wyjątkowo wysokiego dźwięku - i tak zrobiłem. Spróbowałem i udało się - Pan był ze mną! Śpiewanie dla prezydenta było czymś szczególnym, ale spotkanie z nim było jeszcze bardziej wyjątkowe. Wszczyscy ściskali jego dłoń i witali się bardzo formalnie, a ja tylko powiedziałem: "Co tam słychać?" - i podałem mu dłoń jak kumplowi. Całe szczęście uznał, zę to zabawne!
Rodzina prezydenta była chyba zadowolona z występu, bo zaprosili mnie znowu w czasie Wielkanocy w 2010 roku. Poszedłem ze Scooterem, mamą i Kennym Hamiltonem (moim menadżerem i byłym ochroniarzem). Kiedy skończyliśmy szukać jajek wielkanocnych, zapytano nas, czy chcielibyśmy przejść do Gabinetu Owalnego na spotkanie z prezydentem. Musicie przyznać, że to już coś! Kiedy tam poszliśmy, Kenny powiedział prezydentowi, że służył w marynarce wojennej i poprosił o wspólne zdjęcie. Kiedy pozowali, prezydent podziękowal Kenny'emu za służbę dla kraju. Kenny sie dosłownie rozpłakał, wychodząc z pokoju - to były łzy dumy i wdzięczności za słowa prezydenta.
Prezydent Obama to naprawdę fajny koleś i po tamtym dniu zrozumiałem, czemu tak wiele ludzi go ceni.
"Jestem żywym dowodem na to, że marzenia się spełniają. Pracujcie cięszko. Módlcie się. Uwierzcie."
Wszyscy wiedzą, że jestem osobą mocno wierzącą, więc czułem w sercu, że cokolwiek się wydarzy, Bóg będzie ze mną - i rzeczywiście tak było. Tuż przed tym, jak wkroczyłem na scenę, cała moja trema nagle zniknęła. Wiedziałem, że Bóg wysłuchał moich modlitw i nie opuści mnie w tkakcie występu. Dlatego tamtej nocy czułem się, jakby prezydent nie był jedynym potężnym kolesiem, który mnie wtedy słuchał - czułem się, jakbym spiewał również dla Boga. To się nazywa publiczność! Zero presji!
Mimo to zdarzyło się coś przedziwnego. Kiedy tylko zacząłem śpiewać, usłyszałem, że mój głos brzmi całkiem nieźle. Już wiele razy wykonywałem Someday at Christmas w kościele, więc świetnie znałem tą piosenkę. I chociaż wiedziałem, że lepiej nie nadwyrężać gardła, pod koniec utworu poczułem, że powinienem spróbować wyjątkowo wysokiego dźwięku - i tak zrobiłem. Spróbowałem i udało się - Pan był ze mną! Śpiewanie dla prezydenta było czymś szczególnym, ale spotkanie z nim było jeszcze bardziej wyjątkowe. Wszczyscy ściskali jego dłoń i witali się bardzo formalnie, a ja tylko powiedziałem: "Co tam słychać?" - i podałem mu dłoń jak kumplowi. Całe szczęście uznał, zę to zabawne!
Rodzina prezydenta była chyba zadowolona z występu, bo zaprosili mnie znowu w czasie Wielkanocy w 2010 roku. Poszedłem ze Scooterem, mamą i Kennym Hamiltonem (moim menadżerem i byłym ochroniarzem). Kiedy skończyliśmy szukać jajek wielkanocnych, zapytano nas, czy chcielibyśmy przejść do Gabinetu Owalnego na spotkanie z prezydentem. Musicie przyznać, że to już coś! Kiedy tam poszliśmy, Kenny powiedział prezydentowi, że służył w marynarce wojennej i poprosił o wspólne zdjęcie. Kiedy pozowali, prezydent podziękowal Kenny'emu za służbę dla kraju. Kenny sie dosłownie rozpłakał, wychodząc z pokoju - to były łzy dumy i wdzięczności za słowa prezydenta.
Prezydent Obama to naprawdę fajny koleś i po tamtym dniu zrozumiałem, czemu tak wiele ludzi go ceni.
"Jestem żywym dowodem na to, że marzenia się spełniają. Pracujcie cięszko. Módlcie się. Uwierzcie."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz